Strony

sobota, 11 czerwca 2011

Wystawa "pstryków"

Są fotografie, które zapadają w pamięć na zawsze. I choć – jak mawiają fotoreporterzy – każde zdjęcie warte jest tyle, co tysiąc słów – przy niektórych dodanie choćby jednego słowa byłoby gadulstwem.

Tak jest na przykład ze zdjęciem Cevina Cartera 'Sęp i dziecko' obrazującym klęskę głodu w Afryce, 'Napalm Girl' Nicka Úta, pokazujące wojnę w Wietnamie czy 'Wędrująca matka' – jedno ze zdjęć będących relacją z życia amerykańskich farmerów w czasie wielkiego kryzysu lat 20. ubiegłego wieku, autorstwa Dorothy Lange. Te zdjęcia niosą w sobie tak ogromny ładunek emocji i informacji, że trudno jest o nich zapomnieć. No tak, ale za nie dostaje się prestiżową nagrodę Pulitzera...

Są i fotografie, które nie przekazują tak dużej ilości informacji, za to są ładne i miłe dla oka. Te z przyjemnością powiesiłbym nad kominkiem. Są poprawne technicznie i kompozycyjnie, ot, dobra fotograficzna robota. Do nich zaliczyłbym cały nurt fotografii reklamowej, artystycznej czy studyjnej.

Reszta – to pstryki.

Wczoraj trafiłem do Camden Hotel Palace na wystawę pstryków. Absolwenci fotografii z St.John's College prezentowali swoje prace dyplomowe. Spodziewałem się duchowej uczty – ale zawiodłem się srodze.


Większość zdjęć – moim zdaniem – powstała zupełnie przypadkowo. Ot, takie pstryki, poprawne na tyle, żeby można było zaliczyć. I nic więcej. Kompozycja, złoty podział, spirala Fibonacciego? - toż to czarna magia! Technika? Jak wyżej: zdjęcia mydlane, bez kontrastu. Tak, jakby były robione na najtańszych (czytaj: najgorszych) materiałach negatywowych i wywoływane w wyżyłowanym do granic możliwości wywoływaczu.

Odniosłem wrażenie, że większość absolwentów siliła się na 'artyzm': 'artysta' zrobił fotkę, spodobała mu się i dorobił do niej ideologię typu: to samotne drzewo przedstawia problem wyalienowania jednostki w skomercjalizowanym społeczeństwie. A chyba nie tędy droga, by opisywać każde zdjęcie lub stać obok niego i każdemu z odwiedzających tłumaczyć, 'co artysta miał na myśli'. Bo łamać kanony sztuki oczywiście można i należy, ale po pierwsze: trzeba wiedzieć dlaczego, a po drugie: najpierw trzeba opanować i warsztat i technikę, by świadomie móc dążyć do własnego spojrzenia na sztukę.


Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie docenił tego, co na wystawie było wartościowe. Zdjęcie prześwietlonej światłem szklanej kuli na białym tle – z przyjemnością powiesiłbym na ścianie. I choć z kompozycją było nieco na bakier – to było i ładne i technicznie dobre. IMHO – było to najlepsze zdjęcie z całej, liczącej kilkaset zdjęć ekspozycji.


Było też kilku autorów, którzy zainteresowali mnie pomysłem. Ciekawy i nietypowy był reportaż z maratonu, równie dobrym pomysłem była próba udokumentowania tego, co pozostało po West Cork Railway. Gdyby nie podła jakość serii makrowych zdjęć warzyw – uznałbym je również za świetne: brak ostrości i mydlana obróbka zniweczyły efekt. Ciekawym formalnie i poprawnym technicznie był także poliptyk w formie krzyża autorstwa Patrycji Klich, ale zabrakło mi okazji do spytania autorki o co chodziło z tym odwołaniem się do symboli religijnych.

No cóż... Przed absolwentami jeszcze długa droga. Niestety, obawiam się, że to nie tylko ich wina, ale także wykładowców. Sam opuściłem niegdyś mury St. John's i z autopsji wiem, że na pewne rzeczy patrzy się tam przez palce. Szkoda...

A wystawy nie polecam.

Tekst: Vito Werner
Foto: Julia Werner

1 komentarz:

  1. Swietnie napisane. Dodalbym, iz zabraklo po prostu 'abecadla' fotograficznego. Brak chocby formy odzwierciedla daznosc do niepotrzebnej komplikacji w dziedzinie sztuki fotograficznej. Pytanie, czy w tym przypadku 'sztuka postawila jakiekolwiek pytanie odbiorcy'.
    Nie sadze.

    Greg

    OdpowiedzUsuń