Ponieważ w ostatnich dniach minęło dokładnie 3 lata od mojej pierwszej wizyty w Cork, postanowiłem z perspektywy czasu skreślić kilka słów w tym temacie i opisać to, co we mnie zostało z tamtych chwil.Niewiele brakowało i w ogóle bym nie poleciał. Wszystko za sprawą bankrutującego Centralwings, o którego kłopotach dowiedziałem się z prasy. Oczywiście nikt nie pokwapił się, żeby zadzwonić i poinformować, że loty zostały odwołane. Jeszcze gorzej było ze zwrotem gotówki za bilet. Zamiast po dwóch tygodniach dostałem kasę po ponad... dwóch miesiącach. Mniejsza o to.
Poleciałem Ryanairem z przesiadką w Liverpoolu. Na lotnisku w Cork wylądowałem około godz. 15:00 w piątek 6 czerwca. Odebrał mnie Darek – wówczas współwłaściciel Salonu Prasowego BADACZ i zawiózł na North Main Street, gdzie wtedy znajdował się wspomniany sklep. Po przemiłym przyjęciu przez Basię, przywdziałem krzyżacki strój – wszak zjawiłem się w Cork, aby promować swoją sztandarową powieść „Szyfr Jana Matejki”. Książki podpisywałem do około 19:00 – w trakcie tych kilku godzin pojawił się także Piotr Słotwiński, dzięki któremu po raz pierwszy dowiedziałem się czegoś bliżej o tym irlandzkim mieście.
Wieczorem zbłądziliśmy do browaru u Franciszkanów, gdzie przy piance na dwa palce mogliśmy pogadać o realiach bycia literatem w Polsce. Następnego dnia rano pojechałem na dwie godziny do Polskiej Szkoły, gdzie mogłem spotkać się z dzieciakami i opowiedzieć im o mojej twórczości, skierowanej do młodych czytelników. Wróciłem do BaDaCza i od razu zabrałem się do podpisywania kolejnych egzemplarzy „Szyfru”. Miało to trwać do godz. 15:00 ale już około 13:00 okazało się, że... książki się skończyły! Sprzedało się wszystko, a niektórzy zapowiedzieli nawet, że przyjdą po kolejne pozycje z moim imieniem i nazwiskiem na okładce.
Mając kilka godzin czasu, poszedłem z Piotrem na przechadzkę po mieście, które od razu wywarło na mnie piorunująco przyjemne wrażenie. Jeszcze kilka pamiątek dla dzieciaków i leciałem z powrotem do domu.
Spędziłem w Cork zaledwie 27 godzin, ale to, co tam zobaczyłem i ludzie, jakich spotkałem już na zawsze pozostały we mnie i nadal pamiętam je, jakby wydarzyły się wczoraj. Urzekło mnie miasto, zachwycił luz życia, ale przede wszystkim ludzie! Ludzie, których spotkałem i od których usłyszałem tak wiele ciekawych historii. I ta ich chęć do uchwycenia tego, co przybywa z Polski. Przecież na co dzień oglądają polską telewizję, czytają polskie gazety i słuchają polskiego radia. Ale spotkanie na żywo polskiego pisarza, który przyjeżdża, żeby opowiedzieć o swojej twórczości było czymś szczególnym. I dla nich, i dla mnie. Poza tym odkryłem, że nie jest ważne, kim jesteśmy, gdzie mieszkamy i jaką szkołę skończyliśmy. Wszyscy jesteśmy Polakami i wszędzie na Świecie możemy realizować swoje marzenia. Podziwiam Polonię w Cork. Chociaż (jak wszędzie) pojawiają się także czarne owce, to wierzę, że Corkiacy (analogicznie jak Warszawiacy czy Poznaniacy???) nie muszą się niczego obawiać. Wręcz przeciwnie – parafrazując Jana Kobuszewskiego: „stanowią zdrową siłę narodu”. Szkoda, że tego narodu najbardziej musimy się wstydzić w Polsce...
Swoją pierwszą wizytę w Cork opisałem tutaj.
Dariusz Rekosz
A więc zapraszamy pana ponownie do Cork.
OdpowiedzUsuń