Nie zanosi się na razie, ale jeśli dojdzie do mojego wyjazdu z Irlandii, to z pewnością zabiorę ze sobą – wśród setki innych – co najmniej dwa obrazy z Cork.
Zanim jednak do obrazów, to trochę słowa: pojawiłem się w Irlandii w 2005-tym skokiem na główkę i w pierwszym dniu pobytu w Dublinie a) znalazłem tzw. robotę, b) poprosiłem, żeby na mnie poczekała do poniedziałku, c) poszedłem na guinnessa, d) wybrałem się kolejami do Carrick on Shannon, tam gdzieś pod Sligo do kumpla. Rano byłem bezrobotnym w Szczecinie, a wieczorem w tym Kariku jak najbardziej zatrudnionym. Człowiek jeszcze PPS-a nie miał, a już niefrasobliwie wzruszał ramiony.
No i w Kariku, tegoż samego dnia wieczorem zaprowadzili mnie na polsko-polską imprezę, gdzie mnie – oszołomionego porannym lotem, zdarzeniami, pociągami, guinnessem – przyjęto super, z wyrozumiałością, każdy z nich przecież był już wcześniej właścicielem one way ticket. Imprezka spokojna, sami wiecie, żubrówka, jabłkowicz, takie rzeczy, babki opowiadają, faceci też coś tam mamroczą, przyjęli, jeść dali, wykąpałem się, normalnie. Raptem któraś z dziewczyn pytana o jakiegoś znajomego mówi: - Łe..., ona z Krzyśkiem w korku siedzą.
W jakim znowu korku siedzą?! Nie zrozumiałem, ale głupio było wtedy pytać. Dziś bym wiedział, że siedzieli tam, gdzie Wy teraz.
A potem, po trzech latach mniej więcej, Piotrek Słotwiński zaprosił mnie do Cork. Wieczorem dojechałem busem, wysiadłem, wiedziałem, że mamy się spotkać w browarze franciszkanów czy coś takiego. Obraz zobaczyłem nieziemski: obok dworca autobusowego był wtedy postój taksówek. Deszcz zacinał mgłą, a nie kroplami, późny był to wieczór, chmury wody kłębiły się pod żółtymi sodowymi latarniami, a pod nimi znudzeni oczekiwaniem taksówkarze turlali kości na dachu jakiejś skody. I wszystko to raczej bez słowa, ściśle i ewidentnie w celu „zabicia czasu”, niechętne ruchy ręką, otwarcie nadgarstka, kości lecą po dachu samochodu, deszcz się kłębi, czarno wokoło i tylko sodowe, sztuczne światło zapewniane przez elektrownię Money Point nad Atlantykiem (w której zresztą też kiedyś pracowałem).
Następnego dnia Piotrek odprowadzał mnie abarotna na autobus (wcześniej udzieliwszy noclegu, ma się rozumieć) poranek nastał z gatunku późnych, ulica, przy której mieszka jakaś taka mocno spadzista była, ale na szczęście mieliśmy z górki. Obraz drugi mi się tu wyłania: z naprzeciwka sunęła pod górkę, jakby w zwarcie z nami dwójka kolesi zdecydowanie przedwczorajszych, co wywnioskowałem po zrezygnowanym człapaniu nogami, paszczach niedogolonych, wzroku mętnym i sukni plugawej, że powołam się w tym opisie na Mickiewicza. Ze dwadzieścia metrów za nimi podążał – usiłując ich dogonić – koleżka numer trzy w opisie tożsamy z poprzednimi. - Ejj, chłopaki, poczekajcie – rzucił w ich stronę, bo szło mu się gorzej. Utykał. Oni coś odmruknęli, kroku nie zwolnili, widać wiedzieli, że nie ma się co w marszu pod górkę zatrzymywać, a tamten trzeci i tak ich w końcu dogoni, jak już na murku siądą. W dole gdzieś szumiała Lee, czas płynął z jej biegiem, bez słowa minęliśmy się z chłopakami, wsiadłem do autobusu, pojechałem.
Cork – ma charakterek, nie powiem!
Jacek Rujna
Witamy Panie Jacku w naszych skromnych progach :)
OdpowiedzUsuńsuper tekst i prosimy o jeszcze :)